Początek przygody
Decyzję o budowie domu podjęliśmy w grudniu 2015.
Całkiem szybko, bo w kwietniu 2016 kupiliśmy działkę. Była to trzecia działka, którą chcieliśmy kupić w tej wiosce. Pierwszą właściciele zdecydowali się sprzedać dopiero za rok bo nie wiedzieli, że obowiązuje ich jeszcze podatek od sprzedaży (od ostatniej transakcji nie minęło 5 lat). Drugą sprzątnięto nam sprzed nosa ;) Trzecia trafiła do nas - zdecydowaliśmy się na zakup po zrobieniu badań gruntu (po znajomości 300zł), sprawdzeniu planu zagospodarowania, dostępu do mediów (wodociąg w drodze, skrzynka elektryczna na granicy, kanalizacji i gazu brak) księgi wieczystej i... stron świata ;) Działka ma 969m2 i jest narożna, o kształcie lekko kopniętego trapezu, front domu od dłuższego boku.
Od liecum zdecydowana była na technologię szkieletową więc tradycyjnej nie braliśmy w ogóle pod uwagę. Marzył nam (przede wszystkim mi) dom-kostka z płaskim dachem, z niewielkim piętrem i tarasem. Opcjonalnie dom parterowy. Oczywiście plan zagospodarowania zakłada skos dachu 35-45 stopni - stąd po przeliczeniu wyszło nam, że w kalenicy poddasza zbudowanego bez ścianek kolankowych wysokość wyniesie około 2,2m. Aż prosiło się aby tę przestrzeń wykorzystać.
Naszą, dość ścisłą, inspiracją był projekt TK109.
Rozbudowaliśmy go o jedno duże pomieszczenie nad częścią sypialną, a nad salonem wymyśliliśmy pustkę powietrzną z antresolą - schody prowadzą od okna balkonowego nad TV (będzie tam też kominek) i kończą się w kalenicy. Widzieliśmy, że dokleimy do niego garaż 1stanowiskowy z warsztatem o takiej samej powierzchni. Ponadto, chcieliśmy tak umiejscowić dom, aby po drugiej stronie była możliwość dobudówki 1-2 pokojowego "mieszkanka" - dla Rodziców na starość lub naszych dzieci na przyszłość, stąd przysunęliśmy się maksymalnie (3m od granicy) garażem do sąsiada oraz na ściane szczytowej zrezygnowaliśmy z okien. Poczyniliśmy też niewielkie zmiany w środku - przede wszystkim przesunęliśmy kominek wgłąb salonu i szafę do wiatrołapu. Narysowałam sobie dom na działce w 3d i wyszło mi tak:
Nadszedł czas na rozpoczęcie całego procesu budowlanego.
W czerwcu 2016 podpisaliśmy umowę z firmą wykonującą domy szkieletowe. Spotkaliśmy się wcześniej z przynajmniej trzema takimi firmami, ta wydawała się najbardziej kompetentna, doświadczona i oferowali wykonanie od fundamentów po malowanie a na tym nam zależało. Firma w swoim zakresie miała też wykonanie projektu. I tak w umowie zapisane zostało, że wejście na budowę nastąpi we wrześniu 2016 a koniec prac w styczniu 2017. Nie wszystko jednak tak się potoczyło...
Projektant miał wykonać projekt w 3 tygodnie (biorąc pod uwagę, że przesłaliśmy mu prawie gotowy rzut do przerysowania z wszystkimi wytycznymi i później nie wprowadzaliśmy ani jednej zmiany to chyba wystarczający czas?) a zajęło mu to 2 miesiące, przy czym projekt jest naprawdę marnej jakości. Za radą naszych wykonawców zleciliśmy mu również (za niemałe pieniądze) uzyskanie w naszym imieniu pozwolenia na budowę, które obiecywał załatwić w miesiąc, dzięki swoim znajomościom w Starostwie. Stało się jednak tak, że nie dołączył oświadczenia z Gminy o dostępie do drogi publicznej, po czym donosił je 3 tygodnie i tak po 7 tygodniach pozwolenia wciąż nie było. Udało nam się jedynie zlecić geodecie wytyczenie. W międzyczasie nasi już spóźnieni wykonawcy bez naszej wiedzy rozpoczęli wykopy pod fundamenty. Tak, bez pozwolenia na budowę. Nie wiedzieli, że sąsiad jest wybitnie nadgorliwy i już drugiego dnia zgłosił ten fakt w Starostwie (dobrze, że nie od razu w Nadzorze). O całej sytuacji dowiedzieliśmy się gdy pismo już leżało na biurku Urzędnika. Musieliśmy złożone przez nas dokumenty wycofać (bo nie było już czasu na odkręcanie, był to piątek a w poniedziałek mijało przepisowe 60 dni które urząd ma na decyzję o pozwoleniu a w przypadku jej odmowy sprawa trafia do Nadzoru), zalane już ławy przysypać i wniosek o pozwolenie złożyć od nowa. Był to przełom listopada i grudnia. Pani w Urzędzie bardzo poszła nam na rękę, od razu pomogając nam złożyć nowy wniosek i pchając go najszybciej jak się dało do wydania decyzji i tak otrzymaliśmy ją chwilę przed Bożym Narodzeniem. Od razu lecieliśmy do kierownika po oświadczenie o przejęciu obowiązków, wypełnienie dziennika i tablicę, którą jeszcze tego samego dnia wbiliśmy na działce a dokumenty złożyliśmy w Urzędzie. Uspokojeni, że w końcu mamy "wszystko legalnie" i wykonawcy mogą wchodzić, czekaliśmy na odsłonięcie ław i dalsze prace, jednak wykonawcy, którzy ogarnęli sobie już robotę gdzie indziej, powiedzieli że najpierw, zgodnie z umową, chcą pierwszą ratę zapłaty. A my wniosek o kredyt mogliśmy złożyć dopiero po otrzymaniu pozwolenia (o czym wiedzieli od pierwszego spotkania), co też niezwłocznie zrobiliśmy (warunki już mieliśmy przeanalizowane i bank wybrany, dokumenty zgromadzone). I tak pieniądze przelaliśmy im ostatniego dnia stycznia. Wtedy zaczęło się wykręcanie... pogodą. Choć jedyny zapis w umowie pozwala na zaprzestanie robót przy temperaturze -5 stopni, która ani razu nie wystąpiła, wykonawcy usprawiedliwiali się podmokłym terenem na który, jak twierdzili, koparka nie wjedzie bo się utopi. Zwodzili nas w ten sposób do końca marca (!) kiedy prace ruszyły. Trwały... 1,5 miesiąca! Tak, postawienie ścian fundamentowych, rozłożenie podposadzkówki, zasypanie i wylanie chudziaka zajęło tyle czasu - bo każdy etap wykonywany był z dwutygodniowymi przerwami - bo fundamenciarz miał tysiąc innych budów więc na naszej zrobił co zdążył i leciał dalej. W końcu, 13. maja, wylali ostatnią gruchę chudziaka, zagęścili i pożegnali się. Jedno co mogę powiedzieć - fundament wygląda naprawdę dobrze. Ale o tym w kolejnym wpisie.